Muzeum Historii Naturalnej to był jeden z żelaznych punktów wyjazdu. Dziecko wciąż miało w pamięci wizytę w londyńskiej wersji i miłe wspomnienia.
No i tak.
Koniec marca, leje. Po Nowym Jorku się nie pospaceruje w taką pogodę, więc muzeum wydaje się idealnym wyjściem. Podjeżdżamy metrem niemal pod samo wejście. Jest dobrze. Ponieważ zimno i pada, musimy skorzystać z szatni, bo inaczej w gorącym wnętrzu nie damy rady komfortowo spacerować. A szatnia, moi mili, dwa dolary od łebka. I nie, że mini kurtkę dziecka i mamy powieszą na jednym wieszaku. Nie, nie. Trzeba osobno. Stać mnie na te cztery dolce, nie o pieniądze chodzi, ale o takie wysysanie od samego wejścia (gburowata obsługa szatni to inna sprawa, ale w NYC to chyba norma).
Muzeum Historii Naturalnej ma jedynie sugerowaną cenę wstępu.
Można zapłacić ile się chce, albo wcale. I wiecie, ja wspieram muzea, zawsze coś płacę, jeśli nawet nie muszę. Czasami nawet sporo, bo na sercu leży mi dobro nauki i takie tam trala lala. Ale tym razem, przez tę szatnię, która mnie tak wkurzyła opłatą (nie wiem czemu, po prostu poczułam się dziwnie - niby chcą służyć nawet za darmo biednym dzieciakom, ale za szatnię płacić trzeba, a bez skorzystania z szatni zimą zwiedzać trudno), nie zapłaciłam wejściówki.
Wiem, że to strasznie małostkowe. :D
Już parę razy się przekonałam, że Amerykanie uwielbiają wypchane zwierzęta. I tutaj w zasadzie większość ekspozycji stanowiły dioramy - bardzo dobrze zrobione, wyjątkowo udane i realistyczne, ale dla mnie jednak nuda. Dziecko jednak się dobrze bawiło, a przyszliśmy tam głównie dla jego frajdy.
Część z dinozaurami jest zawsze hitem. To jak oglądać na żywo szkielety prawdziwych smoków. Na dodatek to była jedyna część muzeum, gdzie nie było nieprzyjemnie ciemno.
Spędziliśmy tam bardzo miłe pół dnia. Mimo wszystko, mimo tego, że jednak londyńskie Muzeum Historii Naturalnej chyba było ciekawsze (i miało mechatronicznego tyranozaura ;)), to nie powinno się tego miejsca omijać, jeśli jest się w Nowym Jorku z dziećmi. Zwłaszcza, jeśli na zewnątrz pogoda jest brzydka.
Muzeum ma też motylarnię, przy samym wejściu. Była do niej kolejka (jakaś grupa zorganizowana), więc postanowiliśmy, że pójdziemy na końcu i zapomnieliśmy. Nie żałujemy bardzo, bo byliśmy już kiedyś w motylarni w Seattle, więc doświadczenie tego typu mamy już za sobą, ale pewnie w razie kolejnej wizyty będzie coś nowego do obejrzenia.
I tak o. Następny odcinek o Metropolitan Museum of Art, które mnie zachwyciło tak bardzo, jak Luwr, a może nawet bardziej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz