No i przyszła. Jędza jedna. Zima.
Poranki już często mroźne. Szyby w aucie już prawie codziennie skrobię, stojąc i marznąc przed siódmą rano na podjeździe.
Wywieszam ptakom ziarna. Na wprost okna mojej kuchni jest krzak, który był kiedyś migdałkiem. Migdałek padł, a że był szczepiony na podkładce z ałyczy, odbiła ałycza i urosła jak wściekła, uwolniona z niechcianego współpasażera. A na ałyczy każdej zimy mieszkają ptaki.
Wróblowate; głównie mazurki i różne gatunki sikorek. Obok krzaka wieszam ziarno. Kiedy się kończy, ptaki robią się wkurzone i - słowo daję - upominają się o katering.
Kupuję więc kilogramy słonecznika i orzechów, a pod ałyczą rozkładam jabłka dla kosów, bo od paru lat na zimę zostaje kilka sztuk.
Na początku byłam zdziwiona, bo przecież wszystkie nasze kosy (a mamy ich dziesiątki w naszym zagajniku przy strumieniu) odlatują na zimę, więc czemu tych kilka sztuk zostaje? Doczytałam, że zawsze się znajdzie kilku rebeliantów płci męskiej, którzy lubią pilnować najlepszych miejsc na gniazda i ani myślą ich zostawiać bez opieki.
Tak więc ja nie mogę zostawić ich bez jedzenia. I rozkładam te owoce, rozwieszam słoninę, ładuję ziarna całymi łopatami. Krzyczę na koty, które oblizują się pod krzakiem, żeby poszły polować na coś innego. I tak nam upływa zima. I ja to lubię.
Policzcie ptaszki. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz