piątek, 11 kwietnia 2014

Monachium. Lotnisko.

Udostępnij ten wpis:
Do niedawna moim jedynym kontaktem z Monachium było kilka przesiadek na monachijskim lotnisku - moim ulubionym lotnisku zresztą. Z darmową kawą, herbatą, prasą, przejrzystą przestrzenią. Jeśli musiałam się gdzieś przesiadać i miałam do wyboru (zazwyczaj) Frankfurt i Monachium - dwa wielkie tzw. huby - zawsze wybierałam Monachium, bo Frankfurt jest okropnie męczący. 

Pierwszy raz widziałam w Monachium coś więcej, niż terminale. I wiecie - nie pisałam tego wcześniej, bo musiałam odpocząć po podróży, żeby nabrać dystansu - nie podobało mi się jakoś szczególnie. Nie, nie było źle. Pinakoteka jest wspaniała, Deutsches Museum zachwyciło moje dziecko, Englischer Garten mogłabym mieć w Krakowie i bym się nie pogniewała, ale atmosfera miasta jakoś mnie nie porwała. Nie było między mną a Monachium chemii.

Kocham Paryż, niedawno zakochałam się w Londynie. Hiszpania i Włochy kręcą mnie swoją kuchnią i klimatem, chociaż na dłuższą metę mieszkać bym tam nie mogła, bo jednak za dużo tam "maniana".  
Pierwszy raz w życiu miałam wrażenie, że nie mam powodu gdzieś wracać. Meeh. 

Denerwowało mnie lejące się strumieniami piwo, niedzielne zamknięcie wszystkiego na głucho (poza piwiarniami, rzecz jasna), bo nie mogłam nawet kupić głupich tabletek przeciwbólowych. Nie smakowała mi kuchnia (miałam wrażenie, że polska kuchnia to, przy bawarskiej, wzór lekkości) i w ogóle - COŚ było nie tak. Nie czułam się komfortowo. 

Odetchnęłam dopiero, kiedy znowu znalazłam się we flagowym porcie Lufthansy. Nadal będę się tam przesiadać. I zrozumiałam, dlaczego na niektórych tamtejszych knajpach lotniskowych są w widocznym miejscu napisy: "no pork area"...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia