środa, 26 lipca 2017

Gizzeria Lido.

Udostępnij ten wpis:
No dobra, wyspacerowaliśmy dwa veta, ale chociaż to jeszcze nie koniec, kilka zdjęć dla odskoczni.

Gizzeria Lido to mieścina na wybrzeżu Włoch, region Kalabria. 10 minut taksówką od małego lotniska Lamezia. Nic tam nie ma - ani zabytków, ani infrastruktury. Publiczny transport prawie nie istnieje, otwarte są dwie knajpy, bar, jeden sklep spożywczy (maleńki), apteka. I tyle. Nie da się nigdzie zapłacić kartą, po angielsku prawie nikt nie mówi (jedna kelnerka w barze Pantera Rosa), nie kupicie tam ani jednej "pamiątki", ani nie wydacie pieniędzy na nic poza lodami i kolacją (obie restauracje otwierają się dopiero o 19.30, w dzień otwarty jest bar, gdzie można wypić drinka, zjeść lody i kanapkę).

Za to w środku lipca plaża tam jest PUSTA. No, może nie tak całkiem, bo po południu przychodzą czasem włoskie rodziny poplażować, ale generalnie jest na tyle spokojnie, że na plaży siedzą wędkarze i łowią ryby (przez nikogo nie niepokojone). :)

Stoi tam też na plaży hotel, duży, wypasiony i luksusowy. I niemal pusty. Połowa pokoi nie ma nawet zasłon w oknach, bo są nieużywane. W drugiej połowie zajętych było może z pięć pokoi.

Zdjęcia robiłam niemal tylko komórką. Przez cztery dni leżałam nad basenem, na plaży i nudziłam się jak mops. Jako typ intensywnie zwiedzający, trudno mi było przyjąć ten tryb spędzania wolnego czasu, ale mój syn mógł wyżyć się do woli w wodzie, wyszaleć wakacyjnie i kompletnie bezmyślnie. To było potrzebne.

Nie jest to miejsce dla mnie. Ja się nie opalam, chowam w cieniu, choć popływać lubię. Niemniej - jeśli już plażować - to w dokładnie takim spokoju. Bez wrzasków, głośnej muzyki, ciasnoty, hałasu. Ot, książka i na leżaczek. To był mój pierwszy raz urlopowania w taki sposób. Żeby nie było, że nie próbowałam. :D










niedziela, 23 lipca 2017

22 lipca.

Udostępnij ten wpis:
Wiecie, że byłam we Włoszech kilka dni na odludziu. I może teraz powinnam tu wrzucić zdjęcia piasku, morza i basenu. Ale nie umiem zająć sobie tym głowy, bo zaprząta mnie teraz coś znacznie ważniejszego.

Zamach na demokrację to sprawa  najwyższej wagi. Chodzimy na protesty tak często, jak mamy siłę. Chodzimy i krzyczymy. I śpiewamy hymn. I marzymy, żebyśmy już więcej nie musieli.


















niedziela, 9 lipca 2017

Ceglane Seattle. Z archiwum.

Udostępnij ten wpis:
Ponieważ odkryłam zalety fotoksiążek jakiś czas temu, tp zaczęłam powoli zagłębiać się w odmęty niewywołanych zdjęć, żeby wreszcie te najważniejsze mieć na papierze. Kiedyś wywoływałam "tradycyjnie", a potem spędzałam tygodnie, wklejając wszystko do albumów. Robota strasznie żmudna, nudna i szybko mnie nudząca, chociaż konieczna. Dla mnie konieczna, bo zdjęcia zagrzebane na dysku rzadko oglądam, a te na papierze znacznie częściej.

Tak więc grzebałam sobie dzisiaj myśląc, co tu jest do wydrukowania i trafiłam na zdjęcia ze Seattle sprzed kilku lat. Bardzo podobało mi się Seattle, to było jedno z tych miast w USA, które faktycznie polubiłam.

No i pęd tam był o wiele mniej szalony, niż w NYC. Ludzie bardziej zadowoleni z życia, zieleni dużo, fajne miejsce, tak ogólnie. 

Ponieważ chwilowo nie mam Wam nic lepszego do pokazania, to wrzucam kilka fotek. Żeby blog nie zarastał. 

Dzisiaj w temacie - ceglane elewacje. ;) 






sobota, 1 lipca 2017

Dziedzictwo. Oraz Tężnia Sztuki.

Udostępnij ten wpis:
Zniechęcona nijaką i miałką wystawą "Skarby baroku" w Narodowym w Krakowie, nie miałam zamiaru wybierać się na "#dziedzictwo", żeby nie dać się znowu zrobić w balona. ;) Przeczytałam jednak recenzję w "Polityce" i z pewnym niedowierzaniem pojechałam jednak obejrzeć, co tym razem i o co tyle hałasu.



Zacznijmy od tego, że pod Narodowym na placu stoi "Tężnia sztuki" Roberta Kuśmirowskiego. Zestaw artefaktów, zbędnych, choć z wartością sentymentalną, upchniętych w drewnianej konstrukcji, mających starzeć się i zmieniać, przynosi trochę zabawy przy oglądaniu, zwłaszcza z dzieckiem, ale - będę szczera - niekoniecznie mnie tego typu sztuka porusza. Ale nie musi, fajnie jest widzieć, że sztuka wychodzi na ulice. :)







Ale do rzeczy. :)

#dziedzictwo to wystawa podzielona tematycznie - mamy tam, z różnych epok, osobno mapy, portrety, symbole religijne, krajobrazy, itd. itp.. Z każdego ogródka kilka kwiatków. Zorganizowany chaos. Jedne kategorie lepiej opracowane, inne ledwie liźnięte i na tyle bez sensu, że lepiej, żeby nie było ich wcale (np. kątek z jednym plakatem filmowym i paroma ilustracjami Szancera - po co? jeden film mieliśmy i jednego ilustratora? Jaki był zamysł autora? Mieliśmy w magazynie, to damy, bo polskie? To już lepiej w ogóle nie ruszać tematu, bo wrażenie jest żałosne.

Poza tym oczy cieszą okruchy - a to portret Modrzejewskiej, a to Malczewski, a to rękopisy nut Pendereckiego, czy też imponujący rząd koński Stefana Czarnieckiego zawieszony na naturalnej wielkości drewnianym koniu (ach, widzę tę radość w przygotowywaniu wystawy - mamy rząd koński, skołujcie konia, żeby go ładnie zaprezentować!).




Mam też kilka uwag - eksponaty nie mają opisów na ścianach - przy wejściu trzeba wziąć książeczkę z opisami, każdy eksponat ma swój numerek. Nie bardzo rozumiem ten zabieg zwłaszcza że pani przy drzwiach W OGÓLE O INFORMATORZE NIE WSPOMINA. Wzięłam go z głupia frant, myśląc, że to to jakiś katalog/gruba ulotka. A tu proszę. Bez tego w ogóle nie można tej wystawy oglądać. Gdybym ominęła wzrokiem stojak z makulaturą, to bym wyszła wpieniona jak nieszczęście, bo nie wiedziałabym, na co patrzę.

Jeśli już twórcy wystawy zdecydowali, że ma to tak wyglądać, powinni zadbać, żeby każdy zwiedzający miał o tym pojęcie, a nie liczyć na to, że przypadkiem opisy mu wpadną w ręce.

Druga uwaga - wystawa jest bardzo duża, jak na czasowe wystawy w Narodowym. Ciągnie się na trzech poziomach. Parter to główna, najobszerniejsza część, potem jest nieco mniejsza sekcja na pierwszym piętrze (typografia, Penderecki, "Mapy" Mizielińskich i meblościanka ;)) i "ikonosfera" na drugim. Ikonosfera podobała mi się szalenie - obrotowe kubiki na słupkach, niczym modlitewne młynki, a na każdym sześcianie po cztery zdjęcia narodowych symboli - Małysze obok Piłsudskich. Schabowy przy Rejtanie. Te sprawy. Kompletnie nie do ogarnięcia dla kogoś, kto nie zna polskiego kodu kulturowego, ale dla tych, którzy się w Polsce wychowali, świetna zabawa.




Z innej beczki:

Ponieważ obecnie Dama z łasiczką jest w Narodowym, to myślałam, że jest częścią #dziedzictwa, ale nie, na Damę trzeba kupić osobny bilet. Nieco mnie to rozbawiło, bo wiecie, ja rozumiem, że co Da Vinci, to Da Vinci, ale osobny bilet na jeden obraz, to coś trochę zadziwiającego. Kiedyś Dama była po prostu częścią dużej kolekcji w Muzeum Czartoryskich, więc szło się oglądać dużo ciekawych rzeczy, a Damę przy okazji, a teraz proszę - zarabiają na niej zupełnie osobno. ;)

Nie, nie zapłaciłam. Damę już kiedyś widziałam, kilka razy, a w Luwrze za Mona Lisę też nie płaci się osobno. Może nie rozumiem czegoś, może się obruszam bez sensu, ale cóż - dziwne to jednak i takie polskie (może to doświadczenie jest częścią wystawy o dziedzictwie? ;)). Mamy jeden sławny obraz, więc wydoimy go do cna. :D



Z kolei katalog wystawy to miłe zaskoczenie. Kosztuje 59 zł., ale jest olbrzymi, ma prawie 600 stron, format encyklopedii (w czasach, kiedy były wydawane na papierze ;)) i jest na kredowym papierze, a każdy eksponat jest osobno opisany. Kupiłam. :P Taka to ładna książka po prostu. :D

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia